Po latach walki z energetyką odnawialną, rząd przywraca poparcie dla eko-elektrowni. Ostatni ruch Ministerstwa Energii podbił ceny tzw. zielonych certyfikatów do poziomu niewidzianego od ponad trzech lat. Skąd ta nagła zmiana kierunku?
Obowiązkowy udział „zielonego” prądu sprzedawanego odbiorcom w Polsce wzrośnie do 19% w 2019 roku i 20% w 2020 roku (z czego 0,5% przypadnie wyłącznie na prąd z biogazowni rolniczych) – wynika z projektu rozporządzenia, opublikowanego właśnie przez Ministerstwo Energii. Przepisy mają wejść w życie za tydzień.
Taka decyzja była oczekiwana przez rynek od tygodni. W rezultacie ceny zielonych certyfikatów, a więc głównego źródła wsparcia odnawialnych źródeł energii (OZE), rosły. Jednak tuż po ogłoszeniu projektu rozporządzenia ich cena poszybowała do 133 zł/MWh – wartości nienotowanej od ponad trzech lat.
To dobra wiadomość dla producentów „zielonej” energii – m.in. elektrowni wodnych, opalanych biomasą, czy wiatrowych. Jeszcze rok temu ceny certyfikatów oscylowały wokół 20-30 zł/MWh, a więc poniżej poziomu opłacalności większości instalacji. Ich właściciele ostro cieli koszty, ograniczając nawet liczbę przeglądów, czy odkładając wymianę zużytych części. Niektórzy inwestorzy nie wytrzymali i zbankrutowali. Pół roku temu jedną z upadających farm wiatrowych, należących do brytyjskiego funduszu inwestycyjnego, przejęła polska Polenergia.
Zmiany korzystne dla prywatnych inwestorów
Pozytywna dla inwestorów decyzja ministerstwa jest o tyle nietypowa, że większość instalacji OZE należy do prywatnych firm, a nie państwowych koncernów. Te ostatnie będą więc musiały kupować więcej zielonych certyfikatów na rynku, aby wypełnić ustawowy obowiązek udziału „zielonej” energii w prądzie sprzedawanym swoim klientom. W efekcie większego popytu, certyfikaty dodatkowo podrożeją, więc koszty dostaw energii do klientów końcowych wzrosną. Z tego względu przynajmniej jeden z państwowych koncernów rozważa zgłoszenie w dwudniowych konsultacjach społecznych sprzeciwu wobec tego projektu.
Ministerstwo Energii zaplanowało też na ten rok aukcje OZE, a więc nową formę wsparcia dla „zielonej” energetyki, w których chce zakontraktować dużo eko-prądu z istniejących elektrowni (przejdą z systemu zielonych certyfikatów do bardziej stabilnej formy wsparcia – kontraktu różnicowego) oraz nowych inwestycji – gł. elektrowni na biomasę, słonecznych i wiatrowych (łącznie na 12 TWh rocznie, co pozwoli pokryć prawie jedną dziesiątą dzisiejszego zapotrzebowania odbiorców). To z kolei będzie wymagało podniesienia tzw. opłaty OZE na rachunkach, która na ten rok – decyzją Prezesa Urzędu Regulacji Energetyki – została obniżona do zera.
Rząd wycofał się też z przepisów, które wprowadzały niepewność co do wysokości opodatkowania farm wiatrowych podatkami lokalnymi. W ich konsekwencji część gmin naliczała dużo wyższy podatek od nieruchomości, co dodatkowo pogarszało wyniki „zielonych” elektrowni. Rząd zobowiązał się do przywrócenia poprzednich przepisów pod presją Komisji Europejskiej, która oczekiwała, że podatki będą jednakowe dla wszystkich elektrowni – dla atomowych czy węglowych oznaczałoby to wzrost kosztów funkcjonowania o setki milionów złotych. Przepisy zostały więc zmienione kilka miesięcy temu.
„Zielone” elektrownie uzupełnią lukę po likwidowanych blokach węglowych
Korzystne dla OZE zmiany zbiegają się z rosnącymi problemami z zaopatrzeniem krajowych elektrowni w polski węgiel. Tego wydobywanego po rozsądnych kosztach jest za mało, a kopalnie fedrujące węgiel z ogromnymi stratami zostały zlikwidowane. Rośnie więc import tego surowca.
W górę idą też ceny uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Bruksela, która zabiegała o to od lat, w końcu dopięła swego, a rosnąca koniunktura gospodarcza tylko jej w tym pomogła – podaż uprawnień do emisji CO2 została ograniczona, a popyt na nie ze strony przemysłu, w tym energetyki, jest wysoki, więc koszty zakupu uprawnień przez ostatni rok wzrosły aż trzykrotnie.
OZE obniżą ceny prądu dla przemysłu, podniosą dla Kowalskiego
To odbija się na cenach energii elektrycznej z węgla i sprawia, że Polska, uzależniona od tego paliwa jak mało kto na świecie, ma najwyższe hurtowe ceny prądu w regionie. Najboleśniej odczuwa to przemysł energochłonny, który musi konkurować m.in. z firmami z Niemiec, gdzie prąd na rynku hurtowym jest dużo tańszy, bo budowę elektrowni odnawialnych (po zbudowaniu generujących prąd prawie za darmo) sfinansowali ze swoich kieszeni odbiorcy indywidualni, płacący jedne z najwyższych rachunków na świecie.
Więcej „zielonego” prądu powstającego w Polsce obniży jego ceny na giełdzie, co ograniczy nasz import i ucieszy przemysł, ale podwyższy rachunki płacone przez Kowalskiego o 1-2 zł miesięcznie. Rząd nie ma jednak wielkiego wyboru, bo w Polsce kończą się zasoby węgla, które opłaca się wydobywać. Nie ma też zgody społecznej na budowę nowych odkrywek węgla brunatnego. Tymczasem stare bloki są systematycznie wyłączane, bo nie spełniają coraz wyższych standardów ochrony powietrza przed emisją szkodliwych zanieczyszczeń.
Mniejsze ryzyko kar
Wyższe ceny zielonych certyfikatów powinny też zachęcić państwowe koncerny do zwiększenia współspalania węgla z biomasą, co obniży popyt na brakujące „czarne złoto” i przy okazji pozwoli wykazać, że Polska zbliżyła się do unijnego celu OZE na 2020 rok (mamy mieć wówczas 15% „zielonej” energii łącznie w trzech sektorach: elektroenergetyki, ciepłownictwa i transportu). Z danych GUS wynika tymczasem, że jesteśmy dziś znacznie poniżej ścieżki jego osiągnięcia. Jest już niemal pewne, ze celu nie osiągniemy, ale korzystne zmiany prawa mogę tę lukę zmniejszyć, ograniczając ryzyko kar.
Źródło: www.wysokienapiecie.pl